Pewnego czwartkowego, listopadowego wieczora szedłem, a właściwie biegłem ulicą Poznańską przytłoczony wieloma sprawami, szukając wytchnienia. Wstąpiłem do kościoła św. Jacka, gdzie akurat kończyły się wypominki i zaczynała msza. Zostałem. Nie ważne było, że nie znam ludzi. Połączyła nas nieziemska radość, gdy śpiewaliśmy i chwaliliśmy Boga. Na koniec ksiądz skierował do wszystkich zgromadzonych zaproszenie, aby, jeśli ktoś chce dalej pośpiewać, żeby przyszedł na spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. Panie poszły, ja zostałem w ławce. z natury bowiem bywam nieśmiały, gdy nie znam ludzi. Gdy już wychodziłem, jedna z pań zagadnęła mnie bardzo życzliwie, zafascynowana moim spiewem. Byłem mile zaskoczony i sam się też otworzyłem i powiedziałem kilka słów o sobie. Zwykła ludzka rozmowa - niby tak niewiele. Potem poszedłem dalej w miasto mając jeszcze ponad godzinę do autobusu, bo miałem jeszcze gdzieś jechać, coś załatwić. I tak snułem się ulicą Gdańską w stronę cmentarza z I wojny swiatowej. Zatrzymałem się tam chwilę i potem poszedłem na ul. Sikorskiego mijając i obserwując nieznanych mi ludzi w okolicy tamtejszego przystanku. Zauważyłem, że to już nie to samo - nie czułem żadnych relacji, żadnych więzi. Szkoda mi było jednego podpitego chłopaka, który być może w ten sposób szukał ukojenia jakichś swoich problemów. Zaraz potem jakiś mężczyzna zezłościł się, bo kierowca zatrąbił na niego na pasach. Powoli zacząłem żałować, że nie zostałem na tej Odnowie w Duchu Świętym, ale pewnie spóźniłbym się na autobus. A morał z tego jest taki, że to dobrze, że w Kętrzynie są kościoły - to prawdziwa oaza, gdzie można poczuć, że jest inne życie, znaleźć wytchnienie w codziennych sprawach i udrękach, wiedząc, że jest Ktoś, kto zawsze wysłucha, wesprze i zrozumie.